czwartek, 12 sierpnia 2010

cocorosie - grey oceans

CocoRosie
Grey Oceans

2010, Sub Pop










Nigdy nie przepadałem za Cocorosie. „La Maison de Mon Reve” przesłuchałem w całości tylko kilka razy, ale nie poczułem przy tej płycie zbyt wiele. „Noah's ark” próbowałem słuchać wiele razy. Za każdym razem było podobnie. Początkowe zachwycenie (za każdym razem) otwierającym album utworem „k-hole” szybko zamieniało się w irytację manierą śpiewu, płaskością brzmienia, zawodzeniem, chrumkaniem i pipczeniem. "The Adventures of Ghosthorse and Stillbornnie" nie urzekła mnie zbytnio ani jednym utworem. W związku z powyższym, nie śledziłem zbytnio poczynań sióstr Casady. Jakiś czas temu wpadła mi w ręce płyta Metallic Falcons - Desert Doughnuts, która – jak się później dowiedziałem – jest projektem Bianki Casady i jej przyjaciela, Matteah'a Baim'a. Nie wsłuchałem się jednak w nią. To wymagająca muzyka, a ja nie miałem do niej na razie serca.

Na „Grey Oceans” natknąłem się przypadkiem. To dzięki Julkowi ją przesłuchałem. Miał rację, że płyta może mi się spodobać. Zachwyciłem się nią.

Jestem niezwykle wdzięczny szalonym siostrom za to, że w końcu wyszły z łazienki, strychu i innych hermetycznych miejsc. Wyszły na pole i – przyodziane w filcowe peleryny oraz włochate brody i wąsy, w końcu zaczerpnęły powietrza. Zawsze przyjemnie jest obserwować proces wyjścia na powierzchnię i dojrzewania muzycznego. W wypadku metamorfozy Cocorosie, czuję się widzem szczególnie uraczonym tym, co widzę, gdyż rezultat jest naprawdę urokliwy i wart poświęcenia uwagi.

Muzyka nabrała uduchowionego charakteru, dużo tu nowego, syntetycznego szamanizmu, filcowej magii i miejsko-wiejskiej magii. Nie jest tomuzyka ani amerykańska, ani europejska, ale Cocorosie zawsze fruwało gdzieś ponad kontynentami. Niełatwo osiągnąć taką niezależność. Na „Grey Oceans” słychać wpływy Bjork i estetyki skandynawskiej. Dużo tu elektroniki. Utwory są przemyślane, wyważone i – często – porywające.

Poetyckie i błyskotliwe teksty współgrają z warstwą muzyczną w intrygujący sposób.

Polecam tę płytę wszystkim wrażliwym na piękno i spragnionym świeżej dawki dobrej, inteligentnej muzyki. Na koniec powiem, że – wbrew stereotypom – nie jest to muzyka jedynie dla kobiet :)

Moi faworyci:

nr 2 - Smokey Taboo


nr 4 - Undertaker


nr 6 - R.I.P. Burn Face


nr 8 – Lemonade



3 komentarze:

  1. Już pierwszy zamieszczony kawałek skłonił mnie do przyjrzenia się tej płycie. Na dysku mam i znam tylko ich pierwszy album, którego prawie nie słucham Ten wygląda faktycznie obiecująco.

    Powodzenia z pisaniem :)
    Julia

    OdpowiedzUsuń
  2. trzymam bardzo, bardzo mocno kciuki za powodzenie i ciągłość :) tego projektu.

    Zaczyna się obiecująco :*

    OdpowiedzUsuń