poniedziałek, 30 sierpnia 2010

brendan perry – ark

Brendan Perry
Ark

2010, Cooking Vinyl








po jedenastu latach od wydania swojego pierwszego solowego albumu, brendan perry pokazał w końcu nową płytę. czas pomiędzy ukazaniem się pierwszego i drugiego wydawnictwa upłynął mu na rodzinnym życiu blisko natury. poza krótką reaktywacją dead can dance w 2005 roku, nielicznymi solowymi koncertami i warsztatami bębniarskimi organizowanymi w kościele w quivvy w irlandii (gdzie mieszka i gdzie powstały dwie ostatnie płyty dead can dance, oraz solowy debiut perry'ego), można powiedzieć, że artysta odsunął nieco od świata muzyki.

podczas koncertowania z dcd pięć lat temu, brendan perry zaczął tworzyć utwory, które znalazły się na tegorocznym albumie. dwa z nich: otwierający płytę „babylon”, oraz kończący „crescent” - za sprawą rytmiki, brzmienia bębnów i chińskich cymbałów yangqin (na których grała lisa gerrard), nasuwają najwięcej skojarzeń z dcd.
na tym podobieństwa się kończą. niewiele łączy również „ark” z poprzednią płytą perry'ego, „the eye of the hunter”. solowy debiut muzyka był intymny, naturalny i mocno akustyczny.
na nowym albumie, wkraczając w zupełnie inne rejony muzyczne, artysta sięgnął po elektronikę: syntezatorowe brzmienia, sample i trip-hopowe beaty z automatu perkusyjnego. efekt jest ciekawy, może jednak wymagać przełamania przyzwyczajeń wytworzonych przez obcowanie z archaicznym/gotyckim/orientalnym brzmieniem, do którego brendan perry i lisa gerrard przyzwyczaili słuchaczy przez 30 lat swojej kariery muzycznej.
mnie początkowo nowe wcielenie męskiej części dcd odrzuciło. wróciłem do niego dopiero po dwóch miesiącach. po dłuższym wsłuchaniu się w płytę, odnalazłem tam jednak tego brendana perry'ego, którego uwielbiam – obdarzonego niezwykłą siłą głosu, świetnego kompozytora i poetę. eletroniczna stylistyka zaczęła mi się podobać po kilku przesłuchaniach. album zaczął otwierać się przede mną (a ja przed nim), aż w końcu zachwycił mnie swoim pięknem.

jest tu kilka słabszych momentów. nie jest to płyta idealna, tak jak nie była nią „the eye of the hunter”. dalekie od ideału wydają się również solowe płyty lisy gerrard. idealny duet przestał być idealny, gdy przestał być duetem. sposób, w jaki dwójka muzyków uzupełniała się nawzajem na płytach dead can dance, dwa bieguny, które ścierały się ze sobą, by za chwilę spotykać się w najmniej oczekiwanych momentach, nie mają tej siły oddziaływania, gdy egzystują osobno.

osobiście zawsze wolałem męski perwiastek dcd. lisa gerard była dla mnie pięknym kontrapunktem dla brendana perry'ego, ale to jego głos przemawiał do mnie z pełną siłą. był bliższy, bardziej ludzki, w przeciwieństwie do marmurowego i zagrobowego śpiewu gerrard.
w tegorocznym wywiadzie, perry wspominał coś o planowanej reaktywacji dcd. kto wie, być może będzie można usłyszeć, jak ich dwoje łączy się ponownie, tworząc coś zaskakującego.
póki co, nie pozostaje nic innego, jak próbować złączyć w wyobraźni solową twórczość brendana perry'ego i lisy gerrard i – dokonując wyimaginowanej syntezy – słuchać nieistniejących utworów dead can dance. śmiem bowiem twierdzić, że tym dwojgu nigdy nie uda się osobno stworzyć czegoś tak oryginalnego, co nie raz tworzyli razem.

nr 1 Babylon

nr 2 Bogus Man

nr 4 Utopia

nr 8 Crescent


4 komentarze:

  1. Ej, co sie dzieje... Czemu blog stoi w miejscu ? Czy to nie wstyd tak zostawiac ciagle sprawdzajacych aktywnosc fanow w zupelnym odcieciu od muzycznych nowinek ?

    He ?

    OdpowiedzUsuń
  2. :)
    to prawda, zaniedbałem bloga :(
    ale niebawem powrócę do pisania, obiecuję :D

    OdpowiedzUsuń
  3. ja też czekam na więcej... pozdrawiam ciepło

    OdpowiedzUsuń